Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do lektury eseju pióra Karoliny Mełgwy – jest to praca, która zajęła 3. miejsce w zorganizowanym przez nas konkursie na najlepszy esej o wcielonym bohaterze literackim

Wyniki konkursu opublikowaliśmy w samodzielnym artykule – znajdziesz go tutaj – a dziś mamy zaszczyt przedstawić Wam esej zdobywczyni zaszczytnego brązowego medalu, już po naszej redakcji, wykonanej przez Justynę Karolak, i oczywiście po autoryzacji pisarki.

Raz jeszcze gratulujemy Pani Karolinie zdobycia miejsca trzeciego, a Czytelników zapraszamy do lektury!

Gdzie jest granica, czyli zamiana ról

Obudziła się rano, kiedy mgliste światło niedostrzegalnego słońca rysowało delikatne kontury. Świat wyłaniał się z ciemności nieistnienia jak obraz spod pędzla artysty malującego na czarnym płótnie kosmosu. Patrzyła w okno, obserwując słodko różowe chmury przypominające watę cukrową z sokiem malinowym. Czy miała świadomość jej smaku? Czy jej świeży umysł pojmował ich niespotykaną naturę?

Leżała w swoim łóżku, miękkim i świeżo pachnącym, jakby nie spała w nim rzeczywista, istniejąca istota. Przez chwilę napawała się rozkoszą, którą dawała jej ta sytuacja. Rozprostowała ciało, rozciągnęła się z cichym stęknięciem i zadowoleniem. Tuż po przebudzeniu można było w niej odnaleźć to samo, co w dzieciach, które jeszcze nie doświadczyły zbyt wiele, jest w nich tyle niewinnej radości, nieświadomości bólu, lekkości życia.

Zastanawiała się, czy znów nie zanurzyć się w głębiny snu. Pławić się w odmętach nieświadomości.

Jeszcze przed chwilą zdawało się, że jej umysł nie istnieje, w lekkości ciemnej nocy mogła być każdym i nikim. Teraz jej świat się tworzył, układając neurony w ciasnej sieci połączeń. Z każda sekundą pojmowanie siebie ją zaskakiwało. Jak dziecko za szybko rosnące, które odczuwa ból rozciąganych kości i rozpierającej wiedzy tłoczonej w świeży mózg – sploty różowosinej struktury w delikatnym naczyniu czaszki, które zaczynało się napełniać.

Przez chwilę nie miała pojęcia… o niczym. Kim jest i gdzie, tylko odczuwała istnienie. Jakby jej obserwator powołał ją do życia i jeszcze nie wymyślił. Była jak kwanty zaskoczone wzrokiem, który przyłapał je na wszędobylstwie, do którego przywykły w swym fotonowym stanie, gdy są wszędzie i nigdzie, wszystkim i niczym.

Biocentryzm stawia na obserwatora, który w chaosie tworzy swój obraz świata, generuje go z nieskończonej ilości możliwych scenariuszy i wizji. Od jego postrzegania zależy, czy kobieta zbudzona jest wysoka, czy niska, jaki ma kolor skóry, oczu i włosów… Obserwator nieświadomie  buduje i utrzymuje przy życiu świat, do którego należy. Współistnieje w materii, będąc obserwowany.

Ten twórca jest jak pisarz, nieświadomie tworzy meandry świata, subtelne struktury pajęczyny, wielkie słonie i małe niesporczaki, wieloryby i neonki, utrzymuje je przy życiu swym spojrzeniem, trzyma atomy na smyczy, by się nie rozpadły.

Trwać będą jak niestabilne jądro pod bacznym okiem naukowca, które nie rozpadnie się – choć mogłoby, i to na wiele części – nie wyemituje neutronów ani kwantów gamma.

Czy ja też jestem takim wytworem czyjejś imaginacji? Kto zatrzymał wzrokiem rozpędzone kwanty?

Zaskoczone obecnością świadka, jego spojrzeniem – może brązowych, niebieskich, a może szarych oczu – zatrzymały się w biegu i utworzyły mój obraz. Z energii, z nieogarniętej naszymi umysłami formy „wyczarowały” zwyczajną, namacalną materię, która od lat jest mną.

Wcześniej wolne – wszędobylskie jak światło, którego nie możemy schwytać dłońmi – moje kwanty czekają teraz na uwolnienie. Kiedyś zniknę, rozsypią się atomy i może poniosą moją historię w świat, którego nie znam. Może jest tam czytelnik, który sczyta moje życie i zapisze je w swojej książce… a może kiedy będzie mnie czytał, akurat ktoś zawoła go na obiad, a ja wtedy… zniknę.

Niedostrzeżone kwanty, których żadna siatka, pułapka czy broń nie wyhaczy, jak rybak szczupaka na błystkę, złapane wzrokiem obserwatora – zastygają w jednym miejscu, kończą swój pęd. Nabierają czasu i materii jak bohater literacki czekający w cieniu zamkniętej książki. Są jak niezapisane litery, które pod dyktando myśli pisarza składają się w sensowne zdania i tworzą życie. Wcielają postać w świat, jakże realny. Tak powstałam ja – w czym inna od literackiego bohatera, w czym lepsza lub bardziej prawdziwa?

Skąd mam wiedzieć, czy każdy z nich, tych nierealnych, bajkowych, romantycznych, tragicznych – sczytany z kart książki, litera po literce – nie stanowi gdzieś we wszechświecie samodzielnego bytu…? W kosmosie całkiem innym od naszego, a może w tym samym, takim samym, który jak bańka wisi w czasoprzestrzeni i czeka. Na co?

Na połączenie z naszym światem, na wejście w prawdziwe ciało, w stan materialno-ludzki.

Czy wcielając się w postać bohatera, którego spotykam w książce, udzielam mu cząstki swego życia? A może on wciela się we mnie?

A może, jak w Matriksie, moje życie, wszelka rzeczywistość, wrażenia, sny, pragnienia… może to tylko oprogramowanie? Równe rzędy cyferek, które na pierwszy rzut oka wydają się bez sensu; binarne życie, z którego może mnie wyrwać tylko wirus. Czy ta rzeczywistość po połknięciu pigułki będzie życiem z krwi i kości, czy tylko kolejnym rozdziałem? Kolejnym złudzeniem czy senną marą?

Ijon Tichy z Kongresu futurologicznego zagubił się w psychotycznej karuzeli i stracił rozeznanie, kiedy jego życie stanowi prawdę, a kiedy tylko złudzenie.

Co jest prawdą? Która rzeczywistość jest ostateczna po obraniu jej z warstw fikcji? Przecież my, ludzie, odchodzimy szybciej niż książki. Bohaterowie żyją wiecznie w naszym świecie, kulturze, w umysłach czytelników.

Dla dzieci bohater literacki jest prawdziwy – kucyki, jednorożce, wróżki czy paskudne zombie są, istnieją na równi z każdym, kogo nigdy nie widziały. Dorastając, szukamy bohaterów w książkach, zamiast sami się nimi stawać. Jak głosi reklama pewnego sklepu, „zostań bohaterem we własnym domu”. A przecież nasz świat jest pełen literackich bohaterów, ludzi, którzy mogą stać się postaciami ze stronic ksiąg. A skąd wiemy, czy gdzieś nie istnieją w wersji literackiej?

Kilka dni temu miałam sen, dziwaczny po przebudzeniu, ale jakże realny, dopóki spałam. W moim umyśle zdawał się jawą, zanim świat zwany prawdziwym nie zweryfikował po otwarciu oczu niesamowitych chwil. W sennej marze postacie rysunkowe przeplatały się z realnymi.

„Dumbo jest winny!” – to ostatnie słowa detektywa w moim wyśnionym świecie. Przestępcą, sprawcą wszystkiego był słodki, wielkouchy, obdarzony wielkimi niewinnymi oczami słonik. Jakież było moje zaskoczenie, ale prawda, choć bolesna, była niepodważalna.

A może my też jesteśmy tylko snem – olbrzyma, karzełka, a może tej kobiety, co zbudziła się nad ranem i zapomniała, o czym śniła; teraz ona jest bardziej realna od naszego istnienia. Nasze relacje z Włóczykijem, Fizią Pończoszanką czy Winnetou są jak wolne kwanty bez kierunku, miejsca i czasu – albo jak korelacja, tylko nikt nie wie, w którym kierunku.

Ile jest prawdy w istnieniu obserwatora? Ile prawdy jest w bóstwach, stworzycielach, stróżach, właścicielach naszego świata zwanych ojcami? Prawda jest ciekawsza niż nam się wydaje, nam – małym biologicznym mechanizmom, które czasem mają się za władców świata, za bogów. Może my też jesteśmy zmyślonym bohaterem?

Kiedy my, obserwatorzy, znikniemy ze świata, zniknie wtedy wszystko – chmury jak wata cukrowa, wszelkie religie, książki i żaby. Nie będzie już nikogo, kto by patrzył na żaby… to mnie zasmuca, ale mnie też już nie będzie. Nie będę patrzeć, obserwować, ślepić się, przyglądać… nie będę wymyślać, tworzyć.

Przeminę jak skończona książka. Jak bohater literacki, którego historia została zakończona.

4 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *