Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do lektury eseju pióra Katarzyny Kon – jest to praca, która zajęła 1. miejsce w zorganizowanym przez nas konkursie na najlepszy esej o wcielonym bohaterze literackim

Wyniki konkursu opublikowaliśmy w samodzielnym artykule – znajdziesz go tutaj – a dziś mamy zaszczyt przedstawić Wam esej zdobywczyni złotego medalu, już po naszej redakcji, wykonanej przez Justynę Karolak, i oczywiście po autoryzacji pisarki.

Raz jeszcze gratulujemy Pani Katarzynie zdobycia miejsca pierwszego, a Czytelników zapraszamy do lektury!

O bohaterze literackim tam i tutaj, czyli bitwa na kartki w czasach zakazanych pojedynków

Kiedy jako świeżo upieczona studentka Uniwersytetu Adama Mickiewicza przekraczałam dumnie granicę Poznania, by zostać tam zresztą o wiele dłużej niż przewiduje program studiów filozoficznych, wiedziałam, dokąd skieruję swoje pierwsze kroki. A tego adresu wcale sobie zapisywać nie musiałam.

Rzecz jasna w samym sercu Wielkopolski czekało na mnie o wiele więcej, kusiło zgłębianie systemów myślowych mistrzów starożytnych, owiane sławą życie studenckie, perspektywa stopniowego oswajania nieznanego lokum i poznawania geografii nowych twarzy oraz skrytych pod ich grymasami charakterów.

Poznań był jednak pokryty obcością, bo znany tylko z wycieczki szkolnej w podstawówce i okoliczności wstępnej selekcji na przyszłych adeptów sztuki myśli. Tymczasem rodzina Borejków stanowiła (jednak!) realny punkt na tej obcej, nieokiełznanej jeszcze mapie. Jakby bliska cioteczka czekała z ciepłym ciastem pokrytym aromatyczną kruszonką i swojską kiełbasą, pachnącą czosnkiem i jeszcze wędzarnią na podmiejskiej działce.

Pod ten adres, wyryty w sercu i umyśle, wiodły mnie wprawdzie lektury wczesnonastoletnie i wcale nie wielkie literacko, ale z rodzaju tych, które wzbudzają, czasami nawet niezdrowy, sentyment.

Dlatego tak lubiłam mijać (a w sumie to dalej lubię) zabytkową kamienicę przy ulicy Roosevelta pięć, spoglądając wysoko w jej okna, i wyobrażać sobie, że zaraz zza przykurzonej firanki wyjrzy ktoś znany z tych wielokrotnie przewracanych kartek z odciskami opuszków palców.

Ba, ja nawet chciałam i wręcz czekałam, żeby oni wszyscy pojawili się wreszcie. Miałabym przynajmniej do kogo gębę otworzyć. Już prawie widziałam, jak przez drzwi na dole wychodzi i dziarskim krokiem stąpa po chodniku Gabrysia w żółtej pelerynie, choć gdyby najstarsza Borejkówna istotnie wkroczyła do reala, to nie wiem, czy akurat w tym przyodziewku, bo płaszczyk w kolorze jajecznicy nosiła bodajże w początkach lat dziewięćdziesiątych, a grom wie, kiedy ze szwalni wyszedł.

Bo papierowa fikcja wkraczająca do całkiem realnych miast i wsi, na betonowe ulice i piaszczyste drogi jawić się może jako niezwykle kusząca. Zwłaszcza jeśli owego bohatera czy też nawet całą chmarę literackich postaci się bardzo lubi. A przecież jest wielu takich, którzy wzbudzają sympatię, niekiedy nawet kipiącą namiętność, że nawet filiżankę kawy czy kufel piwa by się w ich towarzystwie chętnie opróżniło.

Gdyby jednak fikcja stała się prawdą, jej kłopotliwy, i w swej kłopotliwości pociągający, status straciłby rację bytu. Bo jej ontologiczną podstawę zastąpiłaby opozycja prawdy i fałszu, która fikcji przecież nie dotyczy. Zmyślenie i światy możliwe, które są wszak domeną literatury, zastąpiłaby szorstka i kostropata faktura naszej powszedniości. 

Pozostaje jeszcze kwestia, ile tego świata nasz bohater zabrałby ze sobą i czy nie tęskniłby za resztą… A może tak naprawdę nic większego by się nie stało. Być może gdyby papierowe postacie zaludniły nagle miasta, zaraz wtopiłyby się w tłum ludzi z krwi i ciała. Przywyklibyśmy tym samym do tego, że do warzywniaka często wpada Stasiek Wokulski z klatki drugiej, a do kwiaciarni Mały Księżę z domu naprzeciwko, Behemot to nierzadki gość w „Alkohole 24”, a Charlie Bucket w pijalni Wedla. Sama już widzę w McDonaldzie bohatera Hamsuna pożerającego WieśMaca.

Zanimby do tego doszło, pewnie byłoby jednak trochę gadania. A bo ten za modą nie podąża, a ta ma słabe poczucie gustu, źle się odżywia i nie ćwiczy, je mięso i gluten w każdej postaci. Repertuar wad bohaterów wcielonych, wcześniej już zamknięty, powiększałby się w nieskończoność, nadpisując nową jakość do zastanej w papierowym wszechświecie. Takiego Józefa K. pewnie śmiało można by posłać w urzędowej sprawie, ale wielu miałoby z całą pewnością nie całkiem mały kłopot z przystosowaniem się do nowych warunków. Ba, literacki pierwowzór mógłby ulec poważnym deformacjom, że niejeden Tołstoj czy inny Balzac by się tylko w grobie przewracał.

Druga rzecz, że przecież takie wcielenie można rozumieć na wiele różnych sposobów, bo i w nas ten bohater może się wcielać, dawać nam do przywłaszczenia i na wynajem swoje życie i emocje. Literatura dobrze zna takie przypadki. Dość wymienić Wertera czy Mickiewiczowskiego Konrada, którzy wcielili się w rzesze nieszczęśników mających na koncie zwichnięte miłości. Literatura nieraz więc wkraczała brutalnie do życia i często nic dobrego z tego nie wynikało. Przejęta losem literackich postaci (wprawdzie z miernych romansideł, ale zawsze) Emma Bovary nie chce zauważać chropowatej powierzchni życia, sycąc się mrzonkami w blasku świec i księżyca.

A wracając do kipiącego życiem centrum Poznania, to, jak się jednak potem okazało, nie byłam wcale odosobniona w tej tęsknocie do Borejków. Do dziś odbywają się przecież w Poznaniu wycieczki szlakiem Jeżycjady i tym podobne ludzkie spędy. Jakiż zawód musiałby mnie i innych sympatyków tej pociesznej rodzinki jednak spotkać, jeśli by usłyszeć kiedyś, jak przesympatyczna Mila Borejko traci cierpliwość (w końcu była dość zasadnicza) i z jej ust, otoczonych zwiotczałą skórą pooraną zmarszczkami, wydobywają się niecenzuralne słowa, a stetryczały Ignacy podciera się stronicą z przykurzonego woluminu greckiego klasyka, bo zabiegana Gabrysia, odkrywszy swoje (ekhm) gorsze strony, zapomniała wpisać na listę zakupów papier toaletowy.

Może więc lepiej, żeby literatura ani żaden jej element nie zmieniały swojego statusu na żaden inny. Mogłaby nas przypadkiem srodze zawieść albo zwieść gdzieś na manowce, w odmęty nieciekawej i chaotycznej rzeczywistości, która zastąpiłaby przemyślany i poukładany świat kart powieści, opowiadań i nowel.

Vladimir Nabokov przywołał niegdyś skromną, za to wymowną opowiastkę. Rzecz tyczy się chłopca wołającego „wilk, wilk”, za którym istotnie podążało wówczas groźne i całkiem realne zwierzę. Może niektórzy wiedzą, że do narodzin literatury doszło dopiero, kiedy z gardła chłopca wydobywał się ten sam okrzyk przerażenia, ale wilka widać nie było.

Ja, tu niżej podpisana, wolę jednak wilka z papieru.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *